• Strona główna
  • Mapa strony

Blog

Czarny czy biały? Dobry czy zły? - czyli o złożoności ludzkiej natury

Czarny czy biały? Dobry czy zły? - czyli o złożoności ludzkiej natury

Napisała Aleksandra Hulewska 01 styczeń 2018   /   W kategorii: Blog

„To kraina łagodności. Ciepło, empatia i ogromna wrażliwość”. – tak po pierwszej sesji opowiadał o mnie swojej mamie jeden z moich klientów. „No coś ty? – matka natychmiast przypuściła kontrę – Popatrz tylko na jej energiczne ruchy. Z niej musi być kawał cholery. Bez dwóch zdań”.

„Boję się, że Ola się tutaj nie odnajdzie. – powiedział Ken do swojego przyjaciela, gdy szliśmy na pierwszy koncert na Woodstocku – Ona jest taka delikatna…”. „Ola?? – Adam, który znał mnie raptem od godziny, nie krył zdziwienia – Jestem pewien, że odnajdzie się bez trudu! Delikatność, delikatnością, ale… zobacz – wskazał na mnie, uśmiechając się szelmowsko – przecież ona ma ogień w oczach!”.

„Bardzo cię przepraszam. Nie wiedziałem, że tutaj nie ma ciepłej wody…” – gęsto tłumaczył się mój dawny chłopak na naszym pierwszym zimowym wypadzie w góry. „Bomba! Będziemy się hartować!” – krzyknęłam radośnie i natychmiast pobiegłam pod lodowaty prysznic. Miny Tomka, w którego umyśle właśnie padł mit „Oli – księżniczki na ziarnku grochu”, nie zapomnę nigdy.

Wiele lat temu – kiedy stawałam w obliczu sprzecznych opinii, jakie tworzyli na mój temat inni ludzie – za wszelką cenę dążyłam do przywrócenia im (i sobie samej) jednorodnego obrazu mojej osoby. Jeśli jestem delikatna i łagodna, to przecież nie mogę być zasadnicza i stanowcza – myślałam. Jeśli jestem wyrozumiała, to nie mogę być wymagająca. Jeśli otwarta i serdeczna, to nie – zdystansowana. I tak dalej. By osiągnąć stan „psychologicznej jednoznaczności”, pacyfikowałam te części siebie, które nie pasowały do zakładanego wzorca. W efekcie byłam spójna, konsekwentna i klarowna. I jednocześnie… czułam się jak w klatce.

Na szczęście dość szybko pojęłam, że nie muszę postępować w taki sposób. I że moje charakterologiczne sprzeczności mają prawo do koegzystencji – że „albo” mogę zamienić na „i”. Przyjęłam wówczas do wiadomości, że mam w sobie wiele – niekiedy skrajnie różnych – cech: jestem ugodowa i jednocześnie w pewnych sytuacjach bywam nieugięta. Jestem czuła i wrażliwa, a jednocześnie zdarza mi się spychać emocje na margines. Jestem delikatna, ale też potrafię znieść sporą dawkę cierpienia. Lubię towarzystwo innych ludzi i jednocześnie dość często potrzebuję „zaszyć się w swojej jaskini”. Mam więc w sobie: lirycznego trubadura, opiekuńczą jabłoń, zmysłową kotkę,
szaloną nastolatkę, władczą królową, Porfirego Pietrowicza (tak, tak ;), upartego osiołka, waleczną Amazonkę, a wreszcie – nieśmiałą i niepewną siebie dziewczynkę. Wszystkie one, a także wiele innych – pozornie wykluczających się ze sobą – „części mnie” w miarę zgodnie ze sobą współistnieje, tworząc jedyny i niepowtarzalny wzór. Jak odcisk palca.

Bardzo się cieszę, że ostatecznie udało mi zobaczyć siebie w pełni i przyjąć taką, jaką naprawdę jestem. Bez zaprzeczania temu, co wydaje się niedopasowane i nieadekwatne. Bez zamiatania pod dywan pozornie niespójnych cech. I wcale nie oznacza to bezrefleksyjnego samozachwytu. Wiem, że w kwestii pracy nad sobą mam jeszcze wiele do zrobienia. Przykładowo, nadal uczę się cierpliwości, o którą – z odziedziczonym po dziadku temperamentem – jest mi bardzo trudno. Próbuję także okiełznać wewnętrznego krytyka, któremu wciąż zdarza się panoszyć w mojej głowie itd. Jednak dostrzegam różnicę pomiędzy pracą nad zmianą utrudniających nam życie nawyków a zaprzeczaniem istnieniu ważnych części siebie. W tym pierwszym wypadku rozwijamy się, samodoskonalimy. W drugim – stajemy się produktem bezlitosnej intrapsychicznej agencji PR, która ostro piętnuje najdrobniejszą nawet rysę na gładkim autowizerunku. W konsekwencji takich działań rysy i zadrapania znikają (a raczej zostają zamaskowane grubą warstwą szpachli), ale jednocześnie zamiera w nas spontaniczność. Zaabsorbowani samokontrolą stajemy się usztywnieni, sztuczni i bezbarwni. Niby do niczego nie można się przyczepić, ale próżno szukać w nas jakichkolwiek przejawów życia.

Idąc dalej, dochodzę do wniosku, że uznanie ludzkiej niejednoznaczności jest jednym z ważniejszych zadań, jakie stoi przed każdym z nas. Jeśli dobrze odrobimy tę lekcję, przestaniemy wymagać od innych, by byli wyraźnie określeni (np. tylko łagodni, dobrzy, weseli). Nie będziemy się także złościć, gdy swoim zachowaniem podważą obraz, jaki stworzyliśmy na ich temat w naszych głowach. Nie będziemy uporczywie się domagać, by natychmiast wrócili do „swojej pierwotnej wersji”, z którą czuliśmy się pewnie i bezpiecznie (jednoznaczność daje złudzenie przewidywalności). I nie skreślimy ich, jeśli nie zechcą się dostroić do naszych wyłącznie „czarnych" lub wyłącznie
białych” oczekiwań.

Zgoda na to, że człowiek jest w swej naturze wieloznaczny i złożony, sprawia, że stajemy się bardziej wyrozumiali. Zaczynamy widzieć wyraźniej, więcej, głębiej. Otwieramy się na innych z ich wszystkimi warstwami – zaletami i wadami, sprzecznościami i niekonsekwencjami. Dajemy otoczeniu więcej swobody. I zamiast zakrawać obraz do zbyt ciasnej ramki, odrzucamy ramę, by pozwolić rozkwitnąć pełni ludzkiego jestestwa.
 
Aleksandra Hulewska

Zapoznaj się z regulaminem i dodaj komentarz.